wtorek, 17 lutego 2015

No to ten, no...

Jestem w depresji!

Nie, to nawet nie jest depresja, to czarna rozpacz, ból istnienia (innych ludzi),  morze melancholii. Schopenhauer przy obecnym mnie to optymista jakich mało.
"Że nic mym więzom nie podoła,
A spokój, który mnie dziś mami,
To głos przelotny - pieśń anioła
Nad uśpionymi demonami."


Tak pisał Lermontow i tak też się, od kilku dni, czuję. Wystarczy jedna maluteńka kropla, by rozlać w potopie całość mej goryczy na to ludzkie plemię. Ofiary w cywilach są w każdej wojnie, a zwłaszcza w tej, którą prowadzę z sobą samym.

Błędne decyzje podstawiły mnie pod ścianą. Nie jestem z siebie zadowolony, spieprzyłem sprawę. Ludzie pokładają we mnie jakieś nadzieje, przynajmniej niektórzy, próbują mówić co powinienem zrobić, chcą pomóc, myślą, że to coś da, ale ja sam przestałem nad sobą panować. 

Chyba czasem jedynym wyjściem jest po prostu dać komuś w mordę, żeby się obudził, a potem zaprowadzić w nim porządek. Zaczynam wierzyć, że dla czyjegoś dobra, trzeba niekiedy przekroczyć granice jego, nazwijmy to niezawisłości.

O ileż łatwiej byłoby mi teraz, gdyby stanął przede mną ktoś, złapał mnie za rękę i powiedział "idziemy!", no i byśmy poszli. I może w końcu bym do czegoś doszedł. Czasem przydałby nam się taki całodobowy opiekun, który trzymałby nas w ryzach. Łatwo powiedzieć "weź się w garść", mówię to sobie codziennie i tak samo, codziennie, nie bardzo mi to wychodzi.

A może zwyczajnie nie robię tego co robić powinienem? Może inne jest moje powołanie? Może wmawiamy sobie, że jesteśmy w czymś dobrzy, że coś potrafimy, że chcemy to robić, ale w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że to jednak nie dla nas?

Tak jest chyba w moim przypadku. Pomyliłem się. Nawet bardzo. Teraz pozostaje mi zrobić jedną z trzech rzeczy.

Po pierwsze: mogę zostać przy sobie. Realizować mój plan, bez względu na to, co myślą o nim inni ludzie. Realizować go ze wszystkimi konsekwencjami, jakie za sobą pociąga. Być jak Norwid - głodny, ale szczęśliwy.

Druga opcja jest w pewien sposób prostsza. Zacisnę zęby, i będę robił to, co robić muszę. To jest niby racjonalne, to jest niby słuszne, ale to nie jest moje. To są projektowane na moją rzeczywistość potrzeby i oczekiwania innych ludzi, więc nie ma nawet co mówić o samorealizowaniu się.

Trzecia opcja, w której aktualnie trwam, to nie branie odpowiedzialności za moje życie. Społeczeństwo ode mnie czegoś wymaga, więc to robię, mimo tego, że nie chcę. Winni są oni, a ja się przystosowuję. Nic nie jest zależne ode mnie, na nic nie mam wpływu, więc nie robię nic. Moje potrzeby i oczekiwania zostały przez społeczeństwo skrytykowane i wyśmiane, więc się wycofałem. To nie jest absolutnie rozwojowe, to raczej równia pochyła w dół, ale...

To taka oczywistość spotykająca w życiu każdego z nas. Mamy nasze potrzeby, oczekiwania i plany, chcemy je realizować, ale boimy się krytyki modelowego społeczeństwa, wyalienowania i niezrozumienia, co jest absolutnie naturalne. Nasze samospełnienie zależy od tego, czy odważymy się skoczyć na głęboką wodę... marnie. I niestety istnienie innych ludzi bardzo nam to utrudnia. Próbują wcisnąć nas w kanony, w których się nie mieścimy. Burzę zamykają w szklance. "Że świat ten dla mnie jest za ciasny", krzyczał Lermontow, który w "Modlitwie" pokazał piękno bycia tylko człowiekiem.

A teraz idę spełniać absurdalne oczekiwania,  niewnoszące nic do mojego życia. Zaczynam rozumieć "Ferdydurke".

Zakończymy czymś, co nigdy mi się nie nudzi? Czymś na dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz