Pielęgnowałem wirtualne znajomości na fejsbuczku, zamiast doprowadzić do spotkania. Czasem temat urywał się wpół gwizdka, czasem kończyliśmy go, już niemal kultowym, "no koniecznie musimy się spotkać". I to z ludźmi do których mam trzydzieści minut drogi. Godzinami oglądałem jakieś pierdoły na youtube, a tyle fajnych filmów weszło do kin. Przynajmniej czytałem... trochę.
Tu nawet nie chodzi o to, że w internecie, w tej mojej małej części internetu, tak dużo się dzieje i tak bardzo mnie to absorbuje. Po prostu bez niego, nie mam co ze sobą zrobić. To już taki rytuał. Wstając rano, pierwszą rzeczą jaką robię, jest sprawdzenie facebooka i maila, żeby wiedzieć co się mniej więcej dzieje. Potem przez większość dnia przychodzą jakieś snapy, wiadomości i powiadomienia i inne pierdoły, przerywające wszystko to, czym w danej chwili się zajmowałem.
Przeżyłem, może nie szok, ale ogromny dyskomfort, wyjeżdżając w miejsce, gdzie nie mogłem połączyć się z internetem. Ale wtedy, coś sobie postanowiłem. Muszę inaczej zorganizować moje życie. Nie mogę uzależniać się w takim stopniu od tego pożeracza rzeczywistości, bo rzeczywistość jest o wiele ciekawsza.
Łapcie warszawską ulicę o 5:50 rano :) to chyba jedyna pora dnia, o której można dziś wyjść na spacer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz